powierzchnia Belize może jeszcze budzić jako taki szacunek, jednak liczba ludności (poniżej 300 tys,
czyli tyle co średniej wielkości polskie miasto) brzmi raczej zabawnie. do 1973 państwo nosiło nazwę
Honduras Brytyjski i było jedyną brytyjską kolonią w tej części świata. dzięki temu, iż nigdy nie
dotarli tu Hiszpanie, Belize jest jedynym krajem w Ameryce Centralnej, w którym językiem urzędowym
jest angielski. szczerze mówiąc, średnio nam to pomogło: ludność kraju w ogromnej mierze stanowią
bowiem Metysi (osoby o krwi europejsko-indiańskiej, czyli tutaj potomek brytyjskiego drwala i córki
wodza wioski majów), Murzyni (potomkowie przywiezionych tu z Afryki niewolników), Kreole (potomkowie Euroentuzjastów, którym spodobały się murzyńskie niewiasty) i wszelkiej
procentowości Mulaci -- to powoduje, że język uzyskał unikalny zamieszany dialekt, swoisty rapowy slang, który nie ma nic wspólnego z odmianą brytyjską czy amerykańską.. na ulicy da się dogadać, ale spora w tym zasługa języka gestów i mowy ciała.
Belize City jest największym miastem kraju i jego historyczną stolicą (rzeczywistą stolicą jest
położony w głębi lądu Belmopan). położenie miasta nad samym Morzem Karaibskim gwarantuje wzmożony
ruch turystyczny i jako taki przemysł, z drugiej jednak strony naraża na liczne w tej części świata
huragany i tajfuny. miasto zostało kilka razy zmiecione z powierzchni ziemi i być może dlatego jego
architektura nie jest zbyt wyszukana -- dominują niewielkie, często osadzone na drewnianych palach
domki. z przekąsem można powiedzieć, że buduje się je tu z papieru -- swoiste minimalizowanie ryzyka
wystąpienia kolejnej zagłady. przewodniki strasznie koloryzują rzeczywistość opisując to miejsce
jako kolonialną perłę, prawdziwą tradycyjną Anglię, piękno i luz. na własne oczy przekonaliśmy się,
że komuś strasznie się coś pomieszało..
Belize City jest bowiem miejscem brzydkim, brudnym, mrocznym i śmierdzącym. nocą strach wychodzić na
ulice, gdyż przestępczość jest niezwykle wysoka, co najczęściej przejawia się w napadach
rabunkowych, a nawet morderstwach. ulice zawalone są tonami śmieci, wszędzie leżą bezdomni (zresztą
w Katowicach i Seattle też leżą i pewnie jest ich znacznie więcej), a budynki zadziwiają samym faktem, że stoją w jako tako wertykalnej pozycji. wg samych miejscowych po 20-stej nie warto wychodzić na ulice -- wszędzie pełno ciemnych typów, a zresztą i tak nie ma tu niczego ciekawego do obejrzenia, a wszystko inne jest pozamykane. dobrze, że taksówką zabraliśmy się z poznaną w autobusie parą Amerykanów do zamówionego przez nich hostelu -- w przeciwnym razie mogłoby być nieciekawie. ceny jak z kosmosu: ok 30-40% wyższe niż w sąsiednim Meksyku, a lokalna waluta (dolar belize) oparta jest na stałym przeliczniku względem dolara amerykańskiego w stosunku 2:1. tak więc kanapka to 6 USD, czyli 12 BZ$, a noc w pokoju hucznie nazywanym przez właścicielkę hostelem to koszt 33 USD czyli 66 BZ$. w takim kraju to rozbój w biały dzień..
długo się nie zastanawiając następnego ranka łapiemy jeden z pierwszych promów na wyspę Caye Caulker -- tam z kolei humory nam się poprawiły o czym w następnej notce. samo Belize City odwiedzamy raz jeszcze po powrocie z wyspy i udaje nam się odnaleźć przystań w ładnym kształcie (budowaną pod Amerykanów) i bardzo malowniczy lokalny targ. na targu doznajemy kilku fajnych odkryć, rozmawiamy z paroma miejscowymi, którzy budzą naszą sympatię. w tej części miasta spotykamy sporo lokalnych artystów, handlarzy i sprzedawców mleczka kokosowego pitego wprost z kokosa. jednak generalnie odradzam wizytę w tym mieście, chyba że przejazdem, bo 3 godziny pokręcenia się po ścisłym centrum w zupełności wystarcza..